To już 64. rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego w życiu Mieczysława Polewicza. Spotykamy się w jego mieszkaniu, w piątek 1 sierpnia, tuż przed godz. 17.00 – godziną „W”.
Coś wisiało w powietrzu
Ostatnie dni lipca 19944 r., 23-letni Mieczysław Polewicz – pracownik warsztatów samochodowych, spędził u kolegi na jednej z mazowieckich wsi.
- Gdy wróciłem z urlopu ojciec był trochę zdenerwowany – opowiada pan Mieczysław. - Czuł, że coś wisi w powietrzu, choć wcześniej nie był do końca przekonany, że powstanie wybuchnie. Przewidywał, że ewentualne walki skończą się tragicznie.
Ojciec naszego rozmówcy był weteranem I wojny światowej. W Warszawie prowadził sklep obuwniczy. Rodzina Polewiczów mieszkała na ul. Żurawiej, w Śródmieściu – dzielnicy, która podczas powstańczych walk broniła się najdłużej i gdzie mieściła się siedziba dowództwa Armii Krajowej.
- 1 sierpnia po południu poszedłem do pracy na Pragę, żeby oddać koleżance pieniądze – wspomina Mieczysław Polewicz. – Gdy wróciłem rozpoczynały się już pierwsze starcia. Dzień był ładny, tak jak dzisiaj. Przed wyjściem umawialiśmy się z rodzicami na popołudniowy spacer.
W batalionie „Iwo”
2 sierpnia spadł deszcz. Niedaleko do domu Polewiczów powstańcy zbudowali barykadę. Pan Mieczysław – uczestnik walk pod Sochaczewem w ramach Kampanii Wrześniowej – początkowo nie chciał angażować się w zryw Armii Krajowej. Ważniejsze było zdobywanie jedzenia dla całej rodziny, bo wraz z początkiem walk rozpoczęły się także braki w zaopatrzeniu. Po niecałym miesiącu od wybuchu walk Mieczysław Polewicz zdecydował się na dołączenie do powstańców.
- Osoba, która zajmowała się rekrutacją, poradziła mi, żebym się jeszcze zastanowił. Wróciłem po trzech dniach namysłu. Skierowano mnie do batalionu „Iwo”. Rodzice nic nie mówili, nie doradzali.
Batalionem dowodził major Jerzy Antoszewicz ps. Iwo. Oddział zaczął się formować od 2 sierpnia. Żołnierze batalionu poza służbą patrolową na terenie Śródmieścia, brali udział w walkach o Politechnikę, Małą PAST-ę, stację Elektrycznej Kolejki Dojazdowej na ul. Nowogrodzkiej, a 31 sierpnia wzięli udział w ataku na budynki sejmowe. We wrześniu żołnierze tego oddziału walczyli o kamienicę Lothego (Żywca) na rogu ul. Marszałkowskiej i Al. Jerozolimskich oraz na ul. Kruczej.
Amerykańska czekolada i pieczeń z psa
Batalion „Iwo” był oddziałem odwodowym, a więc stale przygotowanym na konieczność wykonywania działań nieprzewidzianych, które mogły wyniknąć dopiero w toku walk. Pododdział pana Mieczysława liczył ok. 15 osób, a jego główne zadania polegały na zdobywaniu jedzenia i broni oraz gaszeniu pożarów. W razie potrzeby chwytali za broń. Średnia wieku w oddziale wynosiła ok. 20 lat.
- Dużo dobrego wnosili harcerze, chłopcy od 10 do 15 lat, którzy robili zwiady i roznosili pocztę - podkreśla.
Wyposażenie powstańców opierało się przede wszystkim na broni zdobycznej. Nieliczne zrzuty z alianckich samolotów czasami lądowały po złej stronie „frontu”. Te, które trafiały do rąk powstańców, były powodem do wielkiego świętowania.
- Nigdy nie zapomnę smaku amerykańskiej czekolady – śmieje się pan Mieczysław.
Powstańcy często dzielili się swoim prowiantem z rodzinami. O jedzenie z dnia na dzień było coraz trudniej.
- Jedliśmy to, co w danej chwili udało się załatwić, bez marudzenia i wybrzydzania – wspomina nasz rozmówca. – Pewnego dnia przypętał się do naszego oddziału pies, który zaczął dobierać się do zwłok, których coraz więcej leżało na ulicach. Kolega chciał go przepłoszyć, ale bezskutecznie. W końcu ktoś z naszych go zastrzelił. Na kolację nasz kucharz przyrządził psią pieczeń…
Przez Niemcy do Tczewa
- Który moment podczas powstania był dla pana najtrudniejszy?
- Właściwie to każdy – odpowiada po chwili namysłu pan Mieczysław. – Bardzo obawialiśmy się niemieckich ciężkich wyrzutni rakietowych zwanych „krowami”, z uwagi na charakterystyczny dźwięk startujących pocisków.
Tereny objęte walkami zamieniały się w ogromne cmentarze. Niełatwym zadaniem było znalezienie podwórka, na którym nie byłoby żołnierskiego grobu.
- Nie było czasu na stękanie z powodu niewygód. Nikt z nas nie wiedział, kiedy przyjdzie po niego śmierć.
Do powstańców docierały wieści o stacjonujących na drugim brzegu Wisły oddziałach Armii Czerwonej.
- Na początku liczyło się na ich pomoc, ale potem liczyło się już tylko na siebie – mówi nasz rozmówca.
Po przerwaniu 2 października walk, pozostałości batalionu „Iwo” skierowano do obozu w Ożarowie, skąd pociągiem towarowym przewieziono ich do obozu jenieckiego pod Hamburgiem. Pan Mieczysław wrócił do kraju już po zakończeniu wojny. Z Niemiec przypłynął do Gdańska statkiem, skąd przeniósł się do Tczewa. Tutaj dołączyli do niego rodzice z siostrą, którym udało się wydostać z płonącej stolicy, by przez Kraków i Częstochowę dotrzeć do grodu Sambora. W atmosferze komunistycznej nagonki na byłych akowców pan Mieczysław nie afiszował się swoim udziałem w Powstaniu Warszawskim, dzięki czemu uniknął represji, aresztowania. Czy z perspektywy 64 lat, warto było rozpoczynać walkę z minimalną szansą na zwycięstwo?
- Niektórzy mówią, że nie było warto, inni twierdzą inaczej – mówi ppor. Mieczysław Polewicz. – Zostawmy te spory historykom.
Reklama
Wspomnienia powstańca warszawskiego
TCZEW. Czy Powstanie Warszawskie musiało wybuchnąć? Czy warto było chwycić za broń w sytuacji praktycznie beznadziejnej? - Niektórzy mówią, że nie było warto, inni twierdzą inaczej – mówi ppor. Mieczysław Polewicz, tczewianin, uczestnik powstania. – Zostawmy te spory historykom.
- Przemysław Zieliński
- 06.08.2008 22:45 (aktualizacja 01.08.2023 12:55)

Data dodania:
06.08.2008 22:45
Reklama











Napisz komentarz
Komentarze