piątek, 17 maja 2024 09:13
Reklama
Reklama

Barbara Kaczmarowska – Hamilton: Portrety gimnazjalistów są fantastyczne!

POMORZE. Ze znaną portrecistką koronowanych głów Barbarą Kaczmarowską – Hamilton rozmawiamy o Tczewie, uwiecznianiu na płótnie sławnych osób, przede wszystkim jednak o podziwie dla prac uczestników konkursu „Portret mojej matki” i przekonaniu, że by tworzyć rzeczy piękne i fantazyjne wystarczy kartka papieru i ołówek. .
Barbara Kaczmarowska – Hamilton: Portrety gimnazjalistów są fantastyczne!
- Urodziła się Pani w Sopocie. Jakie są Pani związki z Tczewem?
- W Tczewie mieszka moja kuzynka, Alicja Kotlicka, która jest psychologiem oraz kuzyn, Krzysztof Kaczmarowski, nauczyciel języka niemieckiego w tutejszej szkole. Dzięki nim poznałam to miasto, do którego przyjechałam dziś pierwszy raz. Jestem nim zachwycona. Podziwiam m. in. wspaniale odnowioną Fabrykę Sztuk. Zresztą jestem pod  wrażeniem, jak rozwijają się i pięknie prezentują miasta w Polsce, także mój rodzinny Sopot.

- Jaki był Pani pierwszy portret?
- Początkowo miałam iść w ślady ojca i studiować prawo. W latach 60. nie było jednak w Gdańsku takiej możliwości. A ponieważ miałam łatwość rysowania i robiłam to bardzo często nawet na najmniejszych skrawkach papieru – swoimi obrazkami ozdabiałam nawet koperty i listy - rodzice podsunęli mi pomysł studiowania sztuk pięknych. Wysłali mnie na lekcje do prof. Mizerskiego, który miał na Starym Mieście pracownię. Po kilku lekcjach malowałam pewną małą dziewczynkę. To był mój pierwszy portret. Kiedy go skończyłam oznajmiono moim rodzicom: To jest perła! Tak się wszystko zaczęło. Dostałam się na gdańską Akademię Sztuk Pięknych, gdzie było 15 kandydatów na jedno miejsce. Wcześniej chodziłam do I LO w Sopocie, a nie do szkoły plastycznej.

- Kiedy wyjechała Pani z Polski?
- Wkrótce po dyplomie w 1974 r. Na ASP studiowałam przez sześć lat, od 1966 r. Po moim roczniku okres studiów zmniejszono do 5 lat.

- Skąd Pani miłość do portretów? Maluje Pani inne obrazy?
- W czasie studiów malowałam abstrakcje i nadal bardzo lubię je malować. Jednak o ile abstrakcję może namalować każdy, kto tylko dostanie farby, o tyle portret wymaga pewnych umiejętności, talentu, skupienia, a przede wszystkim... ochoty. Nie każdy musi mieć duży talent, aby go namalować, ale musi chcieć go stworzyć, być zdeterminowany i ćwiczyć. Uważam, że umiejętność odtwarzania natury można w sobie wypracować, podobnie jak można nauczyć się pisania – proces wszelkiego tworzenia jest prawie taki sam. Oczywiście nie każdy nauczy się robić to idealnie... Portret jest trudniejszy z tego względu, że model się rusza. Można jednak trenować portretowanie na gipsowych rzeźbach, na nich oglądać proporcje, światłocień... Malowanie polega przede wszystkim na pracy i chęci.

- Jak długo trwa proces tworzenia portretu?
- To rzecz względna. Zależy od konwencji, w jakiej ma być stworzony. Szkicowy powstaje bardzo szybko, pastelowy również, ponieważ papier nie wytrzymuje wielokrotnych położeń farby. Poza tym czas pracy nad dziełem zależy od tego, czy ma ono zawierać wiele szczegółów – czy osoba portretowana ma biżuterię, skomplikowane hafty, wzory na stroju. Samą głowę można narysować szybko. Kilka dni temu namalowałam portret burmistrza Brzeska w 1,5 godziny. W dużej mierze zależy to też od nastawienia psychicznego, ochoty i znalezienia tego odpowiedniego „momentu”. Kobiety maluje się nieco dłużej, ponieważ często ich uroda kryje się w szczegółach, np. minimalnych skrzywieniach ust, jakichś nieregularnościach. Uwydatnienie tych detali jest bardzo pracochłonne. Zawsze jednak staram się malować tak, aby zrobić przyjemność portretowanym i podkreślać ich walory.

- Ile portretów Pani namalowała?
- Wszyscy o to pytają, ale ja tak naprawdę nie wiem. Nigdy nie liczyłam. Chociaż słyszałam, że więcej, niż jakikolwiek inny żyjący malarz. Na pewno więcej niż setki...

- Która z portretowanych przez Panią osób była najbardziej wdzięcznym modelem?
- Ciekawą osobowością był maharadża Jodhpuru. Hindusi są bardzo tradycyjni i on traktował swoje portretowanie bardzo poważnie. Miał służącego, który z wielką pieczołowitością zakładał mu turban, wkładał surdut, zapinał guziki. Przypominało to ceremoniał. Sam maharadża zasiadł w fotelu z wielkim namaszczeniem, przywdział pozę i wtedy służący włożył mu do ręki historyczną szablę. Maharadża siedział bez ruchu dwie godziny, z wielką godnością, zupełnie jakby był tego nauczony. Dzięki temu mogłam namalować bardzo precyzyjny obraz, co nie zawsze jest możliwe, kiedy model często się rusza i zmienia pozycję.

- A która z portretowanych przez Panią osób była najbardziej niecierpliwa?
- Lech Wałęsa. Wydawało się mu, że pozowanie do portretu jest szalenie zabawne. W jego trakcie udzielał wywiadu przez telefon, ciągle żartował. Jest to człowiek z ogromnym poczuciem humoru, w jego charakterze nie leżało bezczynne siedzenie i po prostu pozowanie. Druga postać ma związek z moim wyjazdem z Polski - najpierw pojechałam do Rzymu. W Polsce panował wówczas komunizm. Bardzo mało Polaków wyjeżdżało za granicę. Dla Włochów rozmowa z osobą, która jest z państwa komunistycznego, ma komunistyczny paszport była nie lada atrakcją. Na przyjęciu poznałam włoskiego pisarza Alberta Moravię. Kiedy go malowałam nieustannie wypytywał o Polskę, o moje życie prywatne. W końcu nie mogąc się skupić powiedziałam mu, że jeśli będzie ciągle do mnie mówił, ja nie narysuję dobrego portretu. Na to on się oburzył: - Ty jesteś malarką, masz swoją przyjemność malując mnie, a ja jestem pisarzem i też chciałbym wynieść coś z tego spotkania!

- Jak doszło do sportretowania Jana Pawła II? Podobno jest Pani jedyną portrecistką, której udało się namalować Papieża od początku do końca na „żywo”, inni kończyli swe dzieła z jego zdjęć.
- Tego nie słyszałam i nie wiem, czy tak jest w istocie... Do Watykanu dostałam zaproszenie od dzisiejszego metropolity krakowskiego, kardynała Stanisława Dziwisza. Napisała do niego moja przyjaciółka Małgorzata, która pochodzi z Krakowa; wysłała mu moje katalogi z portretami. Telefon od ks. Dziwisza dostaliśmy w dzień powrotu z Wezuwiusza, o godz. 23 w nocy; wcześniej nie mógł się do nas dodzwonić. Zaprosił nas na prywatną mszę św. Papieża na godz. 7 rano następnego dnia. Jednakże mój mąż i synowie nie obudzili się tak szybko... Byłam zdruzgotana! Ostatecznie poszłam sama. Gdy stanęłam przed spiżowymi drzwiami prawie płakałam z rozpaczy. Byłam przekonana, że ks. Stanisław Dziwisz skrytykuje mnie za to, że nie przyszłam z całą rodziną. Tymczasem on powiedział: - Cieszę się, że Pani jest! Za to jestem mu ogromnie wdzięczna.
W Watykanie byłam w sumie cztery razy. Po pierwszym portrecie Jana Pawła II dostałam piękny list z podziękowaniem, a ks. Dziwisz poprosił o dwa kolejne. Papież nie pozował mi tak, jak inni. Mogłam go portretować, szkicować i fotografować podczas modlitwy. Myślę, że  był za bardzo świątobliwy, aby po prostu siedzieć godzinami i pozować. Oczywiście rozmawiał ze mną, jednak to ja mówiłam dużo więcej niż on. Byłam również niejako pośredniczką między Papieżem a moimi znajomymi, np. wręczyłam Mu książkę mojej przyjaciółki Szwedki. Poświęciła w niej jeden rozdział właśnie Janowi Pawłowi II. On sam mówił niewiele, błogosławił mnie – moje prace, moją rodzinę i przyjaciół.

- Jak trafiła Pani w Anglii na dwór królewski?
- Matka mojego męża była zaprzyjaźniona z Królową Matką, oczywiście o tyle, o ile było to możliwe. Rodzina męża miała dom na północy Szkocji, niedaleko Castle of Mey, zamku Królowej Matki, w którym spędzała ona sierpień. Tam przyjeżdżała na polowanie przepiórek, łowienie ryb i krabów, tam wypoczywała. Co roku 25 sierpnia siostra mojego męża była zapraszana do niej na przyjęcia. Zapraszany był wówczas cały dom. Ja również trzy lata pod rząd bywałam na tych przyjęciach. Kiedy Muzeum Generała Sikorskiego w Londynie zwróciło się z prośbą o stworzenie portretu Królowej Matki, wystosowaliśmy do niej list. Także mój mąż prowadził w tej sprawie rozmowy z sekretarzem królowej. Otrzymałam odpowiedź, że się zgadza. Była bardzo miła. Podczas przyjęć rozmawiałam z nią o Polakach. Mówiła: - Modlę się za Polskę. Pokazałam jej fotografię, którą przekazało mi Muzeum. Widać było na niej Królową Matkę w otoczeniu polskich żołnierzy w Szkocji. Wzięła zdjęcie, spojrzała na nie bez okularów, a miała wówczas 100 lat, i powiedziała: - Wiem dokładnie, kiedy zostało zrobione! Zadziwiała bystrością umysłu, doskonałą pamięcią, dowcipem.
Pierwszy mój królewski portret przedstawiał księcia Michała z Kentu. Zobaczył on w gazecie reprodukcję portretu rosyjskiego księcia George'a Vasilchikova, z którym się przyjaźnił – niezwykle malowniczą postać, z rozwianymi włosami, z wybałuszonymi niebieskimi oczami. Sam poszedł do Ogniska Polskiego przy Exhibition Road, w którym miałam swoją wystawę i niedługo później jego sekretarz poprosił mnie o obraz księcia Michała w stroju masońskim.

- Chciałaby Pani namalować Kate, żonę księcia Williama?
- Oczywiście! Jednak nie wiem, jakby to wyszło, ponieważ ona zawsze się uśmiecha, nie widziałam jej jeszcze na żadnej fotografii bez uśmiechu. Tymczasem osoba portretowana musi być poważna. Rodzina Kate mieszka niedaleko nas. Kuzyn mojego męża mieszka w pierwszym domu obok nich. William i Kate często przychodzili do niego na basen i grać w tenisa. Nawet dzień przed ślubem. Kuzynostwo męża byli zaproszeni na ich ślub, podobnie jak cała okolica, w tym właściciel pubu, masarni, listonosz. Zaproszenie, jakie dostali od książęcej pary, leżało w kuchni w plastikowej obudowie, bo ludzie chcieli je dotykać, sprawdzać wyżłobienie liter itp. Zresztą wszyscy z naszej okolicy świętowaliśmy, że taka normalna dziewczynka zostanie w przyszłości królową.

- Skąd pomysł na zainicjowanie konkursu w Tczewie i dlaczego tematem przewodnim jest właśnie „Portret matki”?
- Byłam zaproszona do żeńskiej, ekskluzywnej szkoły Queen’s College w Londynie. Podczas warsztatów dziewczynkom pozowała dyrektorka szkoły, przez co miałam pewność, że będą skupione i starały się ją ładnie narysować, niż w przypadku, gdyby pozowała im jakaś koleżanka lub ktoś, kto nie ma dla nich żadnego znaczenia. Potem poprosiłam te dziewczynki, aby po powrocie do domu namalowały swoje matki. Zorganizowano wystawa tych prac, na którą zaproszono mnie, bym ją otworzyła. Prace tych dzieci były przepiękne, matki były przedstawione wspaniale – podobnie jak prace uczestników w Tczewie! Jedna z matek przedstawiona była jako okropna poczwara, chociaż później okazało się, że była najpiękniejszą matką w szkole! Koncepcje tych dzieci były tak świetne i zaskakujące, że zrozumiałam, że trzeba je zachęcić do dalszej nauki malowania. Poza tym zawsze jest tak, że to matka mówi do dziecka „siedź spokojnie”. Tym razem sytuacja jest odwrotna i... zabawna – to dziecko prosi matkę, aby siedziała spokojnie podczas jej malowania. Powiedziałam tym dziewczynkom, że jeśli namalują królową, to być może ona na drugi rok przyjedzie otworzyć ich wystawę. Jestem pewna, że gdybyście zaprosili do Tczewa kogoś z angielskiego dworu, mógłby tu przyjechać! Pamiętam, jak kiedyś księżna Diana pojechała do Domu Dziecka w Argentynie. Potem zapytałam właścicielkę tej placówki, jak to się stało, że księżna ich odwiedziła. Odpowiedziała: - Po prostu do niej napisaliśmy.

- Jak ocenia Pani portrety gimnazjalistów, zaprezentowane w tczewskiej Fabryce Sztuk?
- Są fantastyczne! Jestem nimi naprawdę oczarowana! To są przepiękne wytwory fantazji, koloru, dużo ładniejsze, niż te, które ogląda się w galeriach! Wszystkie te prace powinny być zreprodukowane, np. na pocztówkach. Każdy portret jest inny, przez to wyjątkowy. To wspaniałe, że w dobie kryzysu ekonomicznego nie potrzeba pieniędzy, aby tworzyć rzeczy tak piękne, kolorowe i fantazyjne.

- Opowie nam Pani o swojej rodzinie...
- Mój mąż, Ian Hamilton jest Szkotem, człowiekiem starej daty. Uwielbia grać w golfa i krykieta. Jego stryj był generałem, dowodził m. in. podczas bitwy pod Gallipoli w Turcji w I wojnie światowej. Był znaną postacią w Anglii, przyjacielem Winstona Churchilla. Stąd i my przyjaźnimy się z rodziną Churchilla, których zresztą wszystkich malowałam. Rodzina męża miała plantacje cukru na Jamajce. Brat Iana ma tam dom, do którego często jeździmy. Na Jamajce odbył się nasz ślub. Mamy dwóch synów – Feliks (23 lata) studiował w Edynburgu, obecnie pracuje w Szanghaju. Młodszy 19-letni Maximilian, pięknie maluje architekturę i będzie ją studiował, także w Edynburgu. Ma fantastyczną, trójwymiarową wyobraźnię. Latem, kiedy byliśmy razem w Sopocie, siadaliśmy przed pięknymi sopockimi domami i rysowaliśmy je. To, co ja narysowałam, było płaskie, jego – trójwymiarowe. Następnym projektem będzie rysowanie ulubionych budowli w Tczewie i jak Maxi będzie już zaawansowanym studentem zaprosimy go do Tczewa..


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama