W maju 2012 r. kilka dni po urodzeniu umiera Bartosz, syn Agnieszki Mamińskiej. Lekarze gdańskiego Centrum Klinicznego nie mają szans uratowania jego życia. Przez kilkanaście dni malec zatruwał się brudnymi wodami płodowymi. Matka zmarłego zawiadomiła prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa przez tczewskiego lekarza, który na kilka dni przed porodem, mimo niepokojących sygnałów, wypisał kobietę ze szpitala. Sprawa ciągnęła się 3 lata. W końcu prokuratura przyznała kobiecie rację - doszło do przestępstwa. Śledztwo jednak umorzyła, bo nie wiadomo, kto personalnie podjął decyzję o wypisaniu pacjentki ze szpitala. Żaden z dwójki lekarzy, którzy mogli to zrobić nie zamierza przyznać się do winy.
W tej sprawie wiadomo praktycznie wszystko, oprócz jednego: kto 28 kwietnia 2012 r. wypisał Agnieszkę Mamińską do domu, narażając jej syna na utratę życia. 3 lata trwało prokuratorskie śledztwo. Przesłuchiwano świadków, wypytywano o szczegóły kluczowych dla tej sprawy lekarzy. 1,5 roku czekano na opinię biegłych Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, którzy ostatecznie stwierdzili: tak, doszło do nieprawidłowego postępowania medycznego. Efekt? W grudniu 2014 r. tczewska prokuratura umorzyła śledztwo „wobec niewykrycia sprawcy przestępstwa”. Agnieszka Mamińska przez trzy lata wylała litry łez nad setkami stron dokumentacji i wciąż nie może doczekać się sprawiedliwości.
„Mówiłam doktorowi, że coś jest nie tak…”
25 kwietnia 2012 r. będąca w 39 tygodniu ciąży mieszkanka Tczewa (dziś zamieszkująca Kartuzy) została przyjęta na oddział położniczy tczewskiego szpitala w celu obserwacji, z powodu podwyższonego ciśnienia tętniczego. Do tej pory kobietą zajmował się doktor K. To on sprawował nad nią opiekę medyczną i przeprowadzał terminowe badania. Jednak w trakcie pobytu Agnieszki Mamińskiej w szpitalu doktor K. idzie na urlop. Zastępuje go znany specjalista ginekologii, dr W. Jego nazwisko widnieje na karcie położniczej, na której opisuje stan zdrowia kobiety i przebieg badań.
- Tuż po przyjęciu do szpitala, z powodu zbyt wysokiego ciśnienia, dostałam kroplówkę, która miała przyspieszyć poród – przypomina Agnieszka Mamińska. - Decyzję podejmował mój doktor K. 28 kwietnia zastępujący go doktor W., podczas porannego obchodu powiedział, że nic się nie dzieje i mogę iść do domu. Zwracałam uwagę, że coś jest nie tak. W moim odczuciu dziecko przestało się ruszać. Usłyszałam, że wszystko jest w porządku, że tak się często dzieje, pod koniec ciąży. Nie zlecił bardziej szczegółowych badań. Przed wypisem powiedział, że mam przychodzić do szpitala jedynie na zapis KTG (monitorowanie akcji serca płodu – przyp. red.). Po tych badaniach lekarz stwierdzał, że nie ma problemów. Chociaż była to moja pierwsza ciąża, wciąż czułam niepokój. Podczas wizyt zgłaszałam to lekarzowi…
Kolejny raz zaniepokojona kobieta skontaktowała się z pielęgniarką 5 maja – 2 dni po wyznaczonym terminie na poród. Przyjechała na oddział. Po przeprowadzeniu badań podjęto decyzję o cesarskim cięciu, ale było za późno.
- Po zabiegu przyszedł lekarz i powiedział, że dziecko było reanimowane i prawdopodobnie nie przeżyje. Już w brzuchu zaczęło robić kupki. Wszystko wskazuje, że przez kilka dni zatruwało się gęstymi, zielonymi wodami płodowymi – mówi przez łzy matka Bartosza. – Tego samego dnia syn został przewieziony do szpitala w Gdańsku w stanie skrajnej zamartwicy urodzeniowej. Zmarł 10 maja.

Materiał w Gazecie Tczewskiej został opublikowany w nr 23 (11.06.2015 r.)
Co zeznał doktor W.?
Agnieszka Mamińska zawiadomiła prokuraturę. Oskarżyła lekarza o to, że 28 kwietnia mimo zgłaszanych problemów odesłał ją do domu i narazili dziecko na utratę życia. I śledczy przyznali jej rację. Kobieta do dzisiaj stanowczo upiera się, że w trakcie pierwszego pobytu w szpitalu wszystkie decyzje suwerennie podejmował doktor W. Zaangażowanie lekarza w obserwację ciężarnej potwierdzają podpisy na dokumentacji medycznej. W czym więc problem? Okazuje się, że wypis ze szpitala podpisał… doktor K. Zrobił to dwa dni po opuszczeniu przez pacjentkę lecznicy, czyli dopiero gdy wrócił z urlopu. I choć trudno w to uwierzyć, prokuratura do dziś nie potrafi ustalić, kto faktycznie jest odpowiedzialny za opuszczenie przez kobietę oddziału. Winnych nie ma.
Co w sprawie wypisu zeznał doktor W.? W prokuraturze powiedział, że pacjentkę odesłano do domu, ponieważ nie stwierdzono podwyższonych wartości ciśnienia tętniczego, z czym zgłosiła się na oddział. Nie wiadomo czy decyzję podjął sam czy konsultował ją telefonicznie z prowadzącym ciążę ginekologiem.
„Jeśli chodzi o to, że pacjentka informowała mnie o słabej ruchliwości płodu, to faktycznie było to w dniu 4 maja 2012 r.” – zeznał doktor W. Agnieszka Mamińska twierdzi, że sygnalizowała problemy przy każdej wizycie w szpitalu. – „Po przeprowadzonych badaniach wszystko było w normie, natomiast zmniejszona ruchliwość jest normą pod koniec ciąży. Zazwyczaj jak jest prawidłowe KTG to nie przeprowadza się dodatkowych badań. W przypadku złych wyników KTG przeprowadza się test oksytocynowy (kroplówka, o której wspomniała pacjentka – przyp. red.). Takie testy pacjentka miała przeprowadzone w trakcie pobytu w szpitalu. Test ma na celu wykrycie niewydolności łożyska oraz ocenę dobrostanu płodu.”
Czy Bartosz mógł przeżyć?
Odpowiedzi na to pytanie nie zna nikt. Nie ma bowiem możliwości ustalenia, w którym momencie zaczęły się problemy z ciążą. Jednak biegli, specjaliści ginekologii z Uniwersytetu Medycznego w Łodzi stwierdzają jednoznacznie: podjęta w odpowiednim czasie reakcja lekarska znacząco zmniejszyłaby ryzyko powikłań i śmierci.
„Decyzja o wypisaniu ze Szpitala ciężarnej w 39 tygodniu ciąży z cukrzycą i białkomoczem, była decyzją wysoce pochopną i ryzykowną, zwłaszcza, że zapisy KTG nie były jednoznacznie prawidłowe, a pacjentka zgłaszała słabe odczuwanie ruchów płodu. Z tych powodów pacjentka wymagała dalszej obserwacji w warunkach szpitalnych (…)” - można wyczytać w opinii podpisanej przez prof. zw. dr hab. n. med. Stefana Szrama, p.o. kierownika Zakładu Orzecznictwa Sądowo – Lekarskiego i Ubezpieczeniowego Katedry Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. - „Nie można jednoznacznie stwierdzić, że prawidłowe postępowanie, tj. pozostawienie pacjentki w Szpitalu i wnikliwa jej obserwacja, doprowadziłyby do urodzenia zdrowego dziecka, ale szanse te byłyby wówczas zdecydowanie większe. Dlatego też należy uznać, że przedwczesne wypisanie Agnieszki Mamińskiej ze Szpitala spowodowało narażenie Bartosza (…) na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, w rozumieniu Kodeksu Karnego. (…)” I dalej: „W przypadku odpowiednio wcześniejszego przeprowadzenia porodu najprawdopodobniej udałoby się uniknąć urodzenia noworodka w stanie ciężkiej zamartwicy (…)”.
Biegli nie wskazują winnych. Oni także nie wiedzą, kto podejmował decyzje pod nieobecność doktora Z. To było zadanie dla prokuratury.
- Nie jesteśmy w stanie jednoznacznie stwierdzić, który z lekarzy wypisał ciężarną do domu – mówi prok. Krzysztof Kumor z Prokuratury Rejonowej w Tczewie. – Doktor W., który według pacjentki zajmował się nią w szpitalu zasłania się niepamięcią. Po złożeniu zażalenia przez panią Agnieszkę Mamińską wykonane zostaną dodatkowe czynności. Staramy się ustalić, kto podejmował decyzje pod nieobecność doktora K. Jeszcze raz przesłuchamy personel, który w tamtym czasie był w szpitalu.
Przed prokuraturą, ale także szpitalem ogromne wyzwanie. Trudno wyobrazić sobie, że współpraca obu instytucji nie zakończy się rozwikłaniem tej wydawałoby się banalnej zagadki: kto personalnie podjął decyzję o tym, że Agnieszka Mamińska i jej dziecko nie wymagają szczegółowej obserwacji oraz dodatkowych badań i odesłał ich do domu. Gazeta Tczewska będzie monitorować dalszy przebieg postępowania w tej sprawie.
(inicjały lekarzy zostały zmienione i nie wskazują ich nazwisk)











Napisz komentarz
Komentarze