środa, 17 kwietnia 2024 00:55
Reklama

Wówczas dowiedziałem się, że w tym zakładzie pracować już nie będę. To był ciężki moment w moim życiu

Walczyli o wolną i niepodległą Polskę: Rozmowa z Markiem Piwońskim, wieloletnim związkowcem „Solidarności” i opozycjonistą z lat 80-tych.
Wówczas dowiedziałem się, że w tym zakładzie pracować już nie będę. To był ciężki moment w moim życiu

Wspominał Pan kiedyś, że całe swoje życie zawodowe chciałby związać z POLMO. Nie żałował Pan w tym kontekście zwolnienia po strajku w grudniu 1981 roku?

Wie Pan, to była wówczas sprawa emocji. Władza miała wówczas wszystko. Mogła pracę równie dobrze dać, co i odebrać. Nową pracę w Spółdzielni Inwalidów „Wisła” otrzymałem tylko i wyłącznie po znajomości. Wiedziałem, że nawet jak mnie stamtąd zwolnią, to otrzymałbym inny papier, niż taki „wilczy bilet” z grudnia 81’. Bardzo pomógł mi ksiądz Wysga. Bez wahania na kolędzie położył mi pieniądze na stole. Zresztą pomoc była i od kolegów. Wspieraliśmy się. Przecież już wcześniej stworzono zbiórki pieniędzy dla rodzin internowanych . Była grupa wsparcia.

Wiedziałem, za co byłem zwolniony. Nie było zmiłuj się, gdy władzy skrzywiło się palec. Po drugie miałem poczucie spełnienia, że jednak czegoś dokonałem, mimo straty pracy, źródła utrzymania. Była to pewna niezręczność, bo miałem już wtedy czwórkę dzieci. Myślałem zresztą, że w POLMO dojdę do lat emerytalnych. Dobrze mi się tam pracowało, głównie ze względu na zgraną grupę ludzi. Jeden drugiemu pomagał. Zżyliśmy się przez piłkę nożną. Graliśmy w Tczewie, czy Gorzędzieju z Jerzym Wojdą, Zenkiem Różanowskim, Zenkiem Pawłowskim Rysiem Nathem i innymi. To nas połączyło. Spotykaliśmy się także po pracy, wówczas prowadziliśmy rozmowy na różny temat.

Kiedy został wprowadzony stan wojenny i okazało się, że wielu kolegów nie ma na stanowisku pracy, upomnieliśmy się o nich, okazało się, że zostali internowani w grudniu 81’. Nie chciano nam powiedzieć, gdzie są. Wtenczas nie wiedzieliśmy, że zostali internowani. To tylko nas umocniło, a chęć stania murem za nimi, to był nasz obowiązek.

Po strajku rozpoczęło się formowanie nowej załogi. Odbywało się to w szkole przyzakładowej, przy ulicy Bałdowskiej. Wówczas dowiedziałem się, że w tym zakładzie pracować już nie będę. To był ciężki moment w moim życiu. Miałem świadomość, że moja rodzina ucierpi. Jednak dzięki mojej siostrze i jej koledze Władysławowi Graczykowi dostałem pracę w Spółdzielni Inwalidów „Wisła”. Pracowałem tam 20 lat, aż do zakończenia działalności zakładu.

Dzisiaj nie wiem, może bym postępował inaczej. Wtenczas działała młodość, ten młodzieńczy entuzjazm. Człowiek był nieobliczalny w swoich decyzjach. Dzisiaj jestem ostrożniejszy, dmuchałbym na zimne. Wówczas coś parło. Tak miało być. Ja trochę wierzę w przeznaczenie, że nic nie dzieje się bez ingerencji z góry. Wszystko ma swoje powiązania.

Jak zaczęła się Pana współpraca z Gazetą Tczewską? Rozumiem, że między ludźmi zbędnego kontaktu nie było, ale jakoś Pan musiał się z kimś skontaktować, żeby to rozpocząć.

Tak, miałem wówczas jeszcze kontakt kolegami w POLMO, między innymi z Jerzym Wojdą. To był złoty chłopak. Często nas odwiedzał w spółdzielni. Podejmowaliśmy go kawą. Jednak gazety przynosił mi do domu. Chowałem je pod szafę wiszącą, która swym ciężarem przyciskała „Tczewską” do ściany. Gazeta rozchodziła się potajemnie. Nie była to publiczna działalność. Wiadomo było, komu można ją dać. A ten kto dostał, wiedział komu może ją przekazać dalej. Przy okazji były również zbierane datki, które były przekazywane na „Tczewską”. Potem ukazywały się potwierdzenia wpłaty, które zbierałem pod kryptonimem „Ułan”. Przekazywałem je Jerzemu Wojdzie. Był moim głównym współpracownikiem. Mówił mi, żebym nie zadawał zbędnych pytań odnośnie gazety, żebym tylko rozdawał. Nie znałem struktur, kto drukował, kto pierwszy rozdawał. W tamtych czasach warto było wiedzieć jak najmniej na te tematy, bo nie było wiadomo, czy nie wezmą cię na przesłuchanie i nie wymuszą jakiegoś zeznania.

Pytał się Pan jak do tego doszło. To wszystko odbywało się spontanicznie. Tak właściwie nie pamiętam, kiedy był ten pierwszy moment. Kiedy po raz pierwszy poszedłem z tymi gazetkami do ludzi. Podkreślę to tylko raz jeszcze, że była to zasługa Jerzego Wojdy.

Kojarzy Pan najgroźniejszą sytuację podczas podziemnej działalności?

Groźnie było, gdy do zakładu pracy przychodziła esbecja. Interesowała się mną, bo pytali się czy robię jakieś zadymy, akcje plakatowe. Pamiętam też, że kiedy mieszkałem na Ogrodowej, to zawsze na rogu stał jakiś gościu. Nie wiedziałem kto to jest. Szedłem do pracy, stoi. Wracałem, stoi. Szedłem po zakupy, stoi. Wieczorem oglądając telewizję przy zgaszonym świetle zauważyłem głowę zaglądającą do mieszkania, powiedziałem żonie, że ktoś nas obserwuje, za oknem. Wybiegłem do niego i mówię: „O co chodzi”? Nic mi nie odpowiedział, tylko uciekł. Potem widziałem jak stała w tym miejscu inna osoba. Tamten widocznie uznał, że jest „spalony”. Cały czas więc jakaś kontrola nade mną była. W pewnym momencie chciałem zastawić na niego pułapkę. Miałem możliwość przejścia przez piwnicę, pod ulicą i zajść go od tyłu. Stwierdziłem, że to jednak byłoby za duże ryzyko, bo pod drodze był ciemny zaułek. Jeszcze bym dostał po gębie i tyle by mi z tego przyszło. Potem w 1985 roku przeprowadziłem się na Kasztanową, więc nie mieli już możliwości obserwowania mnie przez okno.

Ludzie nadal mylą ROMO z ZOMO?

No wie Pan. Dzisiaj może mało kto wie, co to ZOMO, a co ROMO. Wtedy, kiedy byłem w ROMO to mylili. Dlatego bardzo przeżywałem ten moment.

W 1982 roku zostałem powołany do rezerwy, właśnie do oddziałów ROMO. Mogłem się nie stawić na wezwanie, mogłem sobie posiedzieć parę lat, ale… próbowano mnie reklamować przez zakład pracy, ale bezskutecznie.

Kiedy wywieźli nas do Gdańska, zastanawiałem się jak założę ten milicyjny mundur. Może dobrze, że byliśmy w Gdańsku, bo od razu daliśmy po sobie poznać, że jesteśmy „przebierańcami”. Stacjonowaliśmy na Słowackiego we Wrzeszczu. Trzymałem się z Zbigniewem Brzękiem, Wojciechem Kriekowskim i Andrzejem Brzezińskim. Pamiętam, że jak wjeżdżaliśmy na Aleję Grunwaldzką zaczęliśmy śpiewać pieśni kościelne. To nas ukazywało w innym świetle. Jadący za nami mieszkańcy Gdańska wymachiwali do nas rękoma w geście litery „V”.

Byli co prawda ludzie, którzy posłusznie wypełniali rozkazy, gonili „wrogów ludu”. To, że ja tam nie wylądowałem w więzieniu, to chyba opatrzność nade mną czuwała. Pamiętam jak facet od spraw politycznych, mówiliśmy na niego „Smutny Franek”, spytał się mnie: „Piwoński, co wy tam te pieśni religijne śpiewacie”? Powiedziałem, że dawno nie byłem w kościele . „No to teraz w niedzielę pojedziecie”. Zaczynał się mnie pytać ile mam dzieci, które ile ma lat. Pododawał im po pięć wiosen. „No to jak Pan wyjdzie, to tyle będą miały”. Myśleli, że mnie złamią. Fakt, trochę się obawiałem. Przecież wtedy ginęli ludzie.

Potem mieli nas dosyć i nigdzie nas nie angażowali. My tylko tam byliśmy. Na koniec pamiętam jak siedziałem w domu w swoim pokoju i słuchałem radia „Wolna Europa”. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Aż mi się nogi ugięły, bo za drzwiami stał gliniarz. „Pan Piwoński”? W tle cały czas nadaje „Wolna Europa”. Powiedział, że chce mi wydrzeć kartę mobilizacyjną z książeczki wojskowej. Spytałem się czy mogę uczynić to sam. Kiedy powiedział, że tak, zrobiłem to z przyjemnością. Od tamtego czasu miałem spokój z milicją.

Bo przypomnijmy, że ROMO to były rezerwowe oddziały Milicji Obywatelskiej, a ZOMO to były zmechanizowane oddziały. Do ZOMO szli nawet na ochotnika w zamian za odbycie służby wojskowej. Płacili tam od początku służby. To byli ludzie naprawdę oddani władzy.

Pytam się o to, bo o ROMO bardzo mało się mówi, a większość ludzi przecież nie chciała tam być.

Tak, chociaż muszę powiedzieć, że towarzystwo było wymieszane. Jacyś emerytowani milicjanci, czy ochotnicy. Był taki jeden z Tczewa. Aż się rwał na pierwszą linię. Tacy byli jednocześnie informatorami. Mówili przełożonym, o czym rozmawialiśmy. Trzeba było trzymać się z zaufanymi ludźmi. Pamiętam, że Zbigniew Brzęk poszedł na przepustkę i pożyczył ode mnie kurtkę. Zapomniałem, że zostawiłem w niej mój dowód osobisty. Na tej jego przepustce doszło do tego, że trafił na komendę milicji. To on, nie wiedząc na którym był piętrze, złapał kurtkę, bloczek, na którym go spisywali i wyskoczył przez okno. Przyszedł do nas obdrapany, ale go nie złapali.

A które to było piętro?

Całe szczęście pierwsze. Przez drzwi by nie wybiegł, bo były zamknięte magnetycznie. Powiedział mi potem, że musiał dorwać mój dowód, meldunek, który spisywali i wyskoczyć przez okno. To była dopiero desperacja! Także tak to z ROMO wyglądało.

Ale muszę powiedzieć, że zaskarbiliśmy sobie sympatię ludzie. Litowali się nad nami. Mówili: „chodźcie chłopaki na herbatę”. Przyjmowali nas do domu i spędzaliśmy tam całą służbę. Potem wracaliśmy na miejsce zbiórki. Czasem graliśmy nawet w karty. Także dywersja była na całego. To, że się nie dostałem do tego więzienia, to był chyba cud. To był najgorszy okres w moim życiu.

Mój pobyt w ROMO uważałem za bardzo upokarzający. Myślę , że było to gorsze niż internowanie. Bo internowani są traktowani jak bohaterowie, a na nas patrzono z podejrzliwością. Może mnie tam przekręcili, nawiązali ze mną jakąś współpracę? Po zakończeniu tego okresu trzeba było się na nowo uwiarygadniać, a przecież powołanie do ROMO było to z przymusu, bez mojej chęci. Przeżyłem to jednak. Powtarzając za Inką: „Zachowałem się jak trzeba”.

W środowisku związkowym „Solidarności” był Pan jednak aż do 2002 roku. To sporo czasu, ma Pan szerokie spojrzenie. Czym jest dzisiaj „Solidarność”? Dalej związkiem, zapleczem politycznym, a może czymś zupełnie innym?

Wie Pan, patrząc z perspektywy obecnych wydarzeń to już na pewno nie jest ta sama „Solidarność”. 2 lipca obchodziliśmy rocznicę pierwszych strajków w POLMO. Byłem zdziwiony, że pod zakładem składali kwiaty ludzie np. z IPN-u, nie było natomiast przewodniczącego „Solidarności” z POLMO. Jak się dowiedziałem, nie przyszedł, bo miał tamtego dnia wolne. W moim poczuciu i z perspektywy czasu, ja poświęcałem tylko swój wolny czas. Nieraz kosztem rodziny. Kiedy był strajk, nie było mnie w domu, a to był mój prywatny czas. Nawet członków rodziny angażowałem w różnych pracach związkowych, chociażby akcje plakatowe, wyjazdy pielgrzymki ludzi pracy. Na tę pielgrzymkę co roku zabierałem też pewną chorą kobietę na wózku, opiekowałem się nią. Chciałem też jej pokazać to, czego ona na pewno by nie zobaczyła. Dzisiaj z Tczewa nie wyjeżdża już żaden autokar. A to jest właśnie święto ludzi pracy.

Dla mnie oni teraz nie mają już tego poczucia obowiązku. Tego bakcyla. Bakcyla typowego działacza. Nie podoba mi się to, bo tą naszą pracę powoli się zaprzepaszcza. Może my wychodziliśmy za bardzo przed szereg, może oni nam zarzucają że byliśmy za bardzo otwarci. Dla mnie jednak „Solidarność” to solidarność między jednym, a drugim. Żeby między jednym, a drugim była pomoc. Trzeba być otwartym na drugiego człowieka, nie zamykać się przed nim.

To, że Spółdzielnia Inwalidów „Wisła” upadła, było też przyczynkiem braku pomocy z zewnątrz. Musieliśmy mierzyć się z przemysłem, jak równy z równym. Zatrudnialiśmy przecież inwalidów, którzy stanowili 75% załogi. Ci ludzie skończyli szkoły specjalne. Tylko nieliczni byli w pełni sprawni psychicznie. Taką załogą ciężko się zarządza, więc nie byliśmy tak atrakcyjni na rynku.

Dzisiaj inwalidzi siedzą po domach, biorą głodowe renty, nie mając możliwości spotkań z innymi. Bo kiedy pracowali to była nich rehabilitacja w procesie pracy. Myślę, że tym ludziom to dużo dawało. Pracownicy służby socjalnej dobrze się nimi opiekowali. Dzisiaj te osoby zostały skazane same na siebie.

„Solidarność” została rozmieniona na drobne, wydaje mi się, że zbyt duża ilość związkowców odeszła do działalności partyjnej, politycznej. Byłem przeciwny temu, że pchamy się w politykę. Uważałem, że związek zawodowy powinien być bardziej rewindykacyjny. Nie idzie to z polityką w parze. No bo jak, do 15:00 mam być w związkowcem, a po 15:00 mam być działaczem partyjnym? Inaczej, jak można mieć pewne zobowiązania wobec pracowników, a potem iść do Rady Miasta i podejmować sprzeczne z tym decyzje.

Czyli polityka przeważyła?

Tak, polityka przeważyła. Teraz może PiS i Piotr Duda idą w parze z postulatami wysuwanymi przez związki. Rząd wychodzi naprzeciw tym żądaniom. Trzeba słuchać głosu ludu. Można się na nim oprzeć, bo nie są to żądania wyssane z palca. Mimo wszystko jednak „Solidarność” zaczyna tracić na wartości. Zresztą widać to po liczbie członków. My to robiliśmy za darmo, spontanicznie.

Teraz związkowiec to zawód.

Tak, trochę zatraca się wartości, które nam wówczas przyświecały. Wytykając poprzednim związkom, że ktoś się przyssał do stołka, chcieliśmy robić inaczej. A niektórzy są długoletnimi przewodniczącymi, bo nie robią problemów. Tutaj trzeba wykazać trochę odwagi.

Oczywiście, robiliśmy też błędy, ale zawsze kierowaliśmy się dobrem pracownika i zawsze trzymaliśmy się swojego. Broniliśmy ludzi, którzy byli w związku i płacili składki. Jednak gdy był ktoś wartościowy, nawet gdy nie był w „Solidarności”, broniliśmy i jego.

A te zmiany nie wiążą się z upływem czasu i innym spojrzeniem na pracę?

No tak, na pewno. Teraz pracownik jest, jutro go nie ma. Trochę się zmieniło. Mogę powiedzieć, że byliśmy na początku oddani sprawie. Ludzie mogli na nas liczyć. Czuli się bezpiecznie, kiedy byli w „Solidarności”. Była to może też taka przynęta, żeby zapisać się do nas. Teraz się wszytko rozmyło. Niektórzy mówią, że im się to nie opłaca, bo po co mają płacić składki. Co mi ta „Solidarność” da?

Dziękuję za rozmowę


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama