czwartek, 28 marca 2024 09:01
Reklama
Reklama

ZOMO przyjeżdżało do naszych biur co godzinę. Przychodziło i zwijało, kogo się da

Walczyli o wolną i niepodległą Polskę: rozmowa z Janem Kulasem, członkiem opozycji antykomunistycznej i byłym posłem na Sejm RP.
ZOMO przyjeżdżało do naszych biur co godzinę. Przychodziło i zwijało, kogo się da

W 1980 ukończył Pan studia i został magistrem historii. Tego samego roku wstąpił Pan do „Solidarności”. Czym ona wówczas była dla Pana? Dla człowieka, który wtedy zaczynał dorosłe życie?

Marzyło się o Polsce wolnej, demokratycznej, mimo że w tym czasie w Związku Radzieckim świętowano 70. Rocznicę rewolucji październikowej. Na wschodzie zachowywali się tak, jakby mieli rządzić jeszcze przez 100 lat. My się z tym nigdy nie pogodziliśmy, bo prawie każde pokolenie Polaków podejmowało powstanie narodowe. Zaczęliśmy od ruchu „Solidarności”. Ja akurat na studiach zetknąłem się z Panem Bogdanem Borusewiczem. Był działaczem KOR-u i wolnych związków zawodowych. Także już w akademiku miałem okazję spotykać się z tak znaną postacią.

W połowie sierpnia 1980 roku, wielu z nas wyjechało z Tczewa do Gdańska. Nie czekaliśmy. Jako Tczewianie pojechaliśmy pod historyczną bramę nr 2 Stoczni Gdańskiej, bo to było dla nas ważne, aby tam być osobiście. 31 sierpnia widziałem podpisanie porozumień Gdańskich w telewizji. Byłem wówczas w Warszawie, gdzie zbierałem materiały od pracy magisterskiej o Powstaniu Warszawskim. Wielu z moich przyjaciół, którzy kończyli lub skończyli studia, mieli okazję być wtedy osobiście w Gdańsku.

Jeszcze w sierpniu, kilka dni przed podpisaniem porozumienia spotkałem tam przyszłych działaczy NZS-u, którzy już tam byli. To było dla mnie ważne doświadczenie. Wymarzyłem sobie, że moja pierwsza praca zawodowa będzie związana z „Solidarnością”. W tamtym czasie praca w „Solidarności” była pracą dla wolnej Polski. Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Na początku pracowałem społecznie, to nie było tak, że praca na mnie czekała. Dobra praca tak naprawdę nigdy nie czeka, trzeba o nią zabiegać, o nią dbać. To była praca w siedzibie gdańskiej „Solidarności” we Wrzeszczu na ulicy Grunwaldzkiej 103. Zatrudniono mnie w grudniu 80’, początkowo na próbę, społecznie. Byłem animatorem, ale też pracowałem jako historyk. Spotykałem się z zachodnimi dziennikarzami.

Tego samego miesiąca zdobyłem przepustkę na odsłonięcie Pomnika Poległych Stoczniowców. To było 16 grudnia 1980 roku. Było to dla mnie ważne, jako dla historyka i obywatela, żeby w tym uczestniczyć osobiście. Chciałem być świadkiem tego wydarzenia razem z tysiącami ludzi. Wiedzieliśmy, że tego Pomnika komuna już nie zniszczy.

Ja nie miałem wątpliwości, że „Solidarność” to jest droga do wolnej i demokratycznej Polski. Nie należało się bać Związku Radzieckiego. Wiedziałem oczywiście, że to było światowe imperium, że to się pewnie jeszcze nie uda wszystko za jednym razem. Trzeba było jednak zrobić kolejną wyrwę w totalitarnym systemie. Taką wyrwą był rok 1956, 1968, 1970, już nie mówię o powstaniach narodowych z XIX wieku, bo one też były potrzebne.

Właśnie. Powiedział Pan kiedyś, że wówczas „było widać, że system upada”. To była taka duża wyrwa?

Wie Pan, pierwszym takim znakiem był 17 września 1980 roku, rejestracja „Solidarności”. To poszło naprawdę sprawnie. W tym czasie, w ciągu 17 dni tej rejestracji związek liczył już 3,5 miliona członków. Pod koniec roku było to już 9,5 milionów. Nigdzie indziej w Europie nie zorganizował się tak wilki ruch społeczny. Jako historyk potrafiłem to docenić. Zdawałem sobie sprawę, że tym razem komuniści nie poradzą sobie jak w 1968, a nawet w 1970 roku, gdzie przecież wydarzenia rozgrywały się tylko na Wybrzeżu, a nie w całej Polsce.

„Solidarność” była ruchem społeczno-narodowym, który objął cały kraj. I z miesiąca na miesiąc ten ruch się rozwijał. Miał on formalnie formułę zawodową-zakładową, ale zasadniczo był to właśnie ruch społeczno-narodowy. Podstawa zawodowa posłużyła do zalegalizowania milionów Polaków. Widzieliśmy, że skoro jest nas 10 milionów, to prędzej, czy później dojdzie do pewnej autonomii.

Natomiast doceniałem siłę Związku Radzieckiego. Nie mówiłem tak jak mój kolega, Jan Rulewski, że to tygrys na glinianych nogach. To było jednak jeszcze imperium. Przecież ZSRR panowało wtedy nad jedną trzecią świata. Jednak już wtedy się powoli łamało. Taką próbą sił było Przesłanie do Narodów Europy Środkowo-Wschodniej na pierwszym Krajowym Zjeździe Delegatów NSZZ „Solidarność” we wrześniu 1981 roku. Okazało się, że reakcja na to zdarzenie była niewielka, więc to pokazywało kruszenie się systemu ZSRR.

A był Pan wtedy zaskoczony, skoro nie uważał Pan, że to tygrys na glinianych nogach?

Spodziewałem się mocniejszej reakcji, bo to wciąż było wielkie imperium. Było najwidoczniej zaskoczone, rządzili nim „staruszkowie”. Najważniejsza jednak była droga dyplomacji, nie miałem złudzeń, że nikt nam wtedy realnie nie pomoże. Tę ścieżkę umiarkowanej dyplomacji uosabiał właśnie Lech Wałęsa. Władze miały do niego trochę zaufania, więc tę konfrontację, w postaci stanu wojennego, udało się przesunąć. Jednak ten „karnawał Solidarności” powoli kończył się po blisko 500 dniach, ale każdy z tych dni był przybliżeniem się do wolności, do demokracji. Zresztą wielu z nas powiedziało sobie, że w tym ruchu będzie do końca.

Czym Pan się zajmował w Zarządzie Regionu gdańskiej „Solidarności”?

W styczniu 1981 roku zostałem zatrudniony w Kancelarii Archiwum Zarządu Regionu Gdańskiego NSZZ „Solidarność”. Moim bezpośrednim przełożonym był Pan Maciej Grzywaczewski, bardzo sympatyczny człowiek, fachowiec, oddany całkowicie „Solidarności”. Spotkałem tam wielu znakomitych ludzi, np. Pana Aleksandra Halla, Arkadiusza Rybickiego, Bogdana Lisa. Z Lechem Wałęsą widziałem się tylko raz, gdy zajrzał do „mojego biura” spytać się, czy wszystko w porządku. Zresztą był on moim pierwszym pracodawcą, bo to on, jako szef Zarządu Regionu, podpisywał umowy o zatrudnienie.

Przystąpiłem tam do typowej pracy związkowej i historyczna. Do listopada 1981 zbieraliśmy materiały odnoszące się do wydarzeń grudniowych z 1970 roku. Szukałem ich tam, gdzie na co dzień pracowałem, czyli w archiwum Zarządu Regionu. Było nas tam 5, czy 6 historyków. Przyjmowaliśmy i spisywaliśmy relacje świadków i uczestników Wydarzeń Grudniowych. Wszystko się udało, wydaliśmy książkę, która ukazała się na Zachodzie, m.in. w Paryżu. Potem były to też wydania krajowe.

W całej „Solidarności” bardzo ważne było też przełożenie struktur związku na duże miasta, wsie, nawet spółdzielnie produkcyjne i PGR-y. Trzeba było przeprowadzić wybory do komisji zakładowych i wybory do Zarządu Regionu. Każdy z nas, pracowników, był do dyspozycji władz Związku. Dla kogoś, który był świeżo po studiach na Uniwersytecie Gdańskim, ten rok pracy w „Solidarności”, poznanie tych wszystkich ludzi, to było wielkie przeżycie i doświadczenie.

Muszę też Panu powiedzieć, że równie wielkim przeżyciem był dla mnie Festiwal Piosenki Niezależnej, albo inaczej mówiąc „Piosenki Zakazanej”. Pojechałem wówczas na trzeci dzień tego festiwalu, gdzie największą gwiazdą był zespół Manaam, oczywiście poza oficjalnym programem. To zrobiło na mnie duże wrażenie. Skąd oni się wzięli, gdzie byli dotychczas? Od razu było widać, że to będzie wielka kapela, mocny rock. Do tego duża indywidualność „Kory” Jackowskiej. Półtorej godziny grali razem z wiatrem „Solidarności”, razem z ludźmi.

"Od razu było widać, że to będzie wielka kapela, mocny rock. Do tego duża indywidualność „Kory” Jackowskiej. Półtorej godziny grali razem z wiatrem „Solidarności”, razem z ludźmi".

A jak przeżył Pan stan wojenny? Nie chodzi mi o to, czym on był dla kraju, ale jak przeżył go Jan Kulas?

Zachowałem się najpierw bardzo prozaicznie, niektórzy mówią, że szlachetnie, niektórzy, że naiwnie. Zastanawiałem się co miałem zrobić? Rano w poniedziałek, 14 grudnia 1981 roku. Ostatecznie stawiłem się do pracy. Potem dołączyło do mnie parę innych osób. Weszliśmy do naszych biur. Drzwi były rozwalone. Dozorca, który tam był, poradził nam, żebyśmy sobie poszli. ZOMO przyjeżdżało do naszych biur co godzinę. Przychodziło i zwijało, kogo się da. Opuściliśmy więc budynek i stwierdziliśmy, że trzeba wesprzeć tych, którzy organizują strajk. Jego ognisko było w Stoczni Gdańskiej. Pojechaliśmy tam, udało nam się dostać do biur. Nasza praca polegała na pisaniu komunikatów i ich redagowaniu. W stoczni spędziłem łącznie trzy dni, w tym do 16 grudnia 1981. To był dla mnie najbardziej heroiczny okres. 17 grudnia stocznia była już zamknięta, odcięta, spacyfikowana.

Co Pan wtedy czuł?

Wtedy zrozumiałem, że stan wojenny będzie taki jak wielkie powstania narodowe. Bolesny, trudny dla społeczeństwa, trudny dla każdego z nas. Zrozumiałe, że trzeba będzie zejść do podziemia. I tak uczyniliśmy. Okazało się, że od połowy stycznia 1982 zaczęło się uspokajać. Władzy wydawało się, że zwyciężyła, a nam, że można było wrócić do domów. Każdy z nas też musiał szukać jakiegoś zatrudnienia. Trzeba było żyć, byliśmy młodymi ludźmi. Wtedy właśnie spotkałem ludzi z Tczewa.

Właśnie, jak zaczęła się pańska historia z tczewskim podziemiem?

Całe studia mieszkałem w Gdańsku. Pomyślałem sobie, że w Tczewie prawie nikogo nie znam z ówczesnych działaczy NSZZ „Solidarność”. Wówczas spotkałem parę osób, które były ważne na mojej ścieżce społecznego i drogowego rozwoju.

Jakie to były postacie?

Pierwszą z nich, był Zdzisław Jaśkowiak. Spotkałem się z nim na przełomie stycznia, lutego 1981 roku. Poznałem go poprzez Komisję Charytatywną w Gdańsku przy Kościele Św. Brygidy. Komuna nie doceniła tego, że przy pomocy charytatywnej w dużym stopniu aktywni byliśmy my, działacze. Tylko formalnie jako społecznicy. Pierwsze spotkanie tej pomocy odbyło się właśnie u Zdzisława Jaśkowiaka na ulicy Sobieskiego 7.

Potem spotkałem księdza, który się nami zajmował. Był to ks. Grzegorz Grabowski. Nasz koordynator na terenie Parafii Św. Józefa. Zorganizowaliśmy system pomocy materialnej, ale także żywność, lekarstwa i inne rzeczy dla wszystkich internowanych i aresztowanych.

Potem ustalono, że waszym półlegalnym punktem będzie parafia NMP u księdza Cieniewicza?

Tak, potem trzeba było ustalić punkt dla całego miasta, bo inaczej byłoby to trudne i mało efektywne. Tak doradził nam zresztą ks. Grabowski. Powiedział nam, że ten, który mógłby się tej sprawie całkowicie poświęcić, to właśnie ks. Stanisław Cieniewicz. Wówczas jego parafia była taką „betlejemką”. Kościół drewniany, kilka salek na Suchostrzygach. Trzeba dodać, że ksiądz udostępnił nam, można powiedzieć swoje mieszkanie, swój gabinet. Tam składano nam dary, które rozwoziliśmy. Chociaż powinienem powiedzieć, roznosiliśmy, bo mało kto miał wtedy samochód. Fiata 126p miał wtedy doktor Zbigniew Bulczak i doktor Danuta Galewska. To był wtedy wysoki standard życia. W większości byliśmy piechurami, ale te dwa samochody bardzo nam się przydały. Było to ryzykowne, bo gdyby znaleziono w nich zakazane materiały, nastąpiłaby konfiskacja tych aut. Nasi przyjaciele się nie wycofali. Warto to jeszcze przywołać dr Łucję Wydrowską, Andrzeja Zielińskiego, Barbarę Włodarczyk i Krystynę Łatasiewicz. Współpracowałem też ze środowiskiem Duszpasterstwa Ludzi Pracy „Emaus”, gdzie byłem, dziś byśmy powiedzieli liderem. Tutaj, w Parafii Podwyższenia Krzyża na Starym Mieście, naszym opiekunem był ksiądz Feliks Kamecki. Znakomicie wywiązał się ze swojej roli.

Była też podziemna prasa.

Od lutego, marca 1982 roku zaczęła się prawdziwa działalność podziemna w Tczewie. Takim pierwszym symbolem, były pierwsze egzemplarze Gazety Tczewskiej z grudnia 82’. Moja rola była pewnie niemała. Miałem spore doświadczenie w pisaniu, redagowaniu.

Współpracował Pan z Gazetą Tczewską, pisząc teksty i podpisywał Pan się inicjałami „T.L”. Co one oznaczały?

Jako historyk wybrałem oczywiście inicjały „Trybuna Ludowego”. Kojarzyło mi się to z wielką historią. Pomyślałem sobie, że to jest ta rola w nowym ruchu. Pisaliśmy na bieżąco komunikaty, sprawozdania. Ja zajmowałem się często biografiami historycznymi. Publikowałem też swoje opinie na różne tematy. Byłem w tym gronie starszy niż młodsi koledzy.

W podziemiu powołaliśmy Komitet Koordynacji Społecznej NSZZ „Solidarność” Ziemi Tczewskiej. Tylko sześć osób tam zasiadało, biorących jednak największą odpowiedzialność i wystawiających się na wielkie ryzyko. Komitet KKS działał do 1989 roku. Reprezentowaliśmy różne środowiska. Z jednej strony byli działacze robotniczy, Mietek Śliwka, Jerzy Wojda, czy Zdzisław Jaśkowiak. Była grupa inteligencji, z kręgów służby zdrowia, oświaty, kultury, jak np. dr Wydrowska, moja osoba i inni. Byli też ludzie, którzy dopiero co skończyli szkołę średnią, Czesław Czyżewski i Wojciech Kreft. Oni się jednak bardzo szybko rozwijali i świetnie się odnaleźli w szerszej działalności wydawniczej. Trzeba pamiętać, że w podziemiu było wielu ludzi. Tam, gdzie była potrzebna pomoc medyczna, niezwykle ważna, były Panie Basia Włodarczyk, doktor Wydrowska, Danuta Galewska, czy doktor Bulczak. Było to możliwe dzięki świetnej organizacji. Pamiętam, że byłem na jednym przesłuchaniu na komendzie MO na ulicy Kasprowicza. Wówczas zyskałem pewność, że władza nie ma o nas praktycznie żadnych konkretnych informacji. Nie było donosów.

To było kapitalne świadectwo. Tczew zdał egzamin w najtrudniejszym okresie. Nie oznacza to jednak, że nie było aresztowań. Najwięcej było po solidarnościowym strajku w POLMO w 1984 roku. Złapano m.in. Romana Bojanowskiego, ale dzięki temu, że byliśmy świetnie zorganizowani, nie wpadliśmy wszyscy.

Mówi Pan o dobrej organizacji. Ludzie działający w Gazecie Tczewskiej mówią, że nie mieli z niektórymi kontaktu. Nie znali się.

Tak, podobnie było z przekazywaniem moich materiałów dla Gazety. Nigdy się z bezpośrednio z drukarnią nie kontaktowałem. To było wszystko bardzo dobrze skoordynowane. To było najlepiej widać, gdy tworzone były samorządy. Byliśmy tutaj już mocno przygotowani do nowej rzeczywistości.

"To było kapitalne świadectwo. Tczew zdał egzamin w najtrudniejszym okresie".

Co się z Panem działo w okolicach transformacji ustrojowej?

Hmm… nasze drogi nie tyle, co się rozeszły, ale w 1989 część z nas poszła do gospodarki, część w tym czasie kończyła studia, część szukała nowego zawodu. Poza tym otwierała się droga do wyborów. To mnie najbardziej interesowało, nie ukrywam. To było moje marzenie, żeby Tczew miał swojego posła.

No więc się udało.

Tak jest. Natomiast wracając do czerwca 89’, najważniejszym było odbudowanie komisji zakładowych. W Tczewie, w salkach u księdza Cieniewicza zaczynałem poznawać innych ludzi z podziemia, m.in. Helenę Kordek, Romana Bojanowskiego, Mariana Sarnowskiego, Andrzeja Szulfera i wielu innych. To była już działalność jawna. „Solidarność” udało się odbudować. Nie było nas 10 milionów, nie te czasy, ale było nas wielu.

Wybory do parlamentu w naszym mieście były ciężkie, bo władza dała nam 2 miesiące, od kwietnia do czerwca 89’. Nastąpił mały spór z Gdańskiem o posła Ziemi Tczewskiej. Wydawało nam się, że po siedmiu latach harówki, przyjdzie wsparcie, a powiedziano nam, że to chyba za wcześnie. Nie zdążymy się przygotować. Nie doceniali nas. Powiedziano na, że w Gdańsku są znakomite kadry do parlamentu. Ostatecznie wybór padł na Panią Olgę Krzyżanowską. To była krótka rozmowa, tak nawiązując do tej demokracji…

Razem z Panią Lucją Wydrowską miałem zadanie pilnowania uczciwości czerwcowych wyborów. Oczywiście mieliśmy swoich przedstawicieli w każdej komisji lokalnej, ale po Tczewie i okolicach jeździliśmy i się przyglądaliśmy. Pamiętam, jak w Subkowach nie chciał mnie do lokalu wpuścić pewien Pan. Mówił, że oni tutaj wszystkim nadzorują, poradzą sobie bez nas. Ostatecznie weszliśmy do tego lokalu, zresztą potem dowiedzieliśmy się, że był to działacz partyjny. Wszystko ostatecznie odbyło się bez problemów. „Solidarność” wygrała znacząco nie tylko u nas, ale w całej Polsce. Byliśmy dumni z naszego zwycięstwa.

Dziękuję za rozmowę


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama