- Jak dziś wygląda praca w urzędzie w porównaniu z tym co było jeszcze 10-15 lat temu?
- Teraz, gdy liczba bezrobotnych jest znacznie mniejsza, możemy poświęcić potrzebującym mieszkańcom znacznie więcej czasu. To jest podstawowa zaleta. Przy dużej liczbie bezrobotnych, z którą musieliśmy mierzyć się w latach 90., trudno było nas w ogóle nazwać urzędem pracy. Rejestrowaliśmy, wydawaliśmy zasiłki, odhaczaliśmy. Pracy nie było, a środki do wykorzystania przez urząd były znacznie mniejsze. Nie było takich stanowisk jak doradca klienta, doradca zawodowy. Były kolejki, a naszym zadaniem było obsłużyć jak największą liczbę osób. Zdecydowanie zmieniliśmy sferę działania. Dziś bardziej jesteśmy nastawieni na znalezienie dobrego pracownika dla konkretnego pracodawcy. Mamy różne formy wsparcia. Weźmy takie staże – obecnie, gdy pracodawcy sprawdzą zaproponowaną przez PUP osobę, najczęściej ją zatrzymują. To bardzo ważne, bo te osoby już do nas nie wracają. Usamodzielniają się na rynku pracy. Doszliśmy do etapu, gdy nikt nie chce pozbyć się dobrego pracownika. A pamiętamy jak było jeszcze niedawno. Stażyści w firmach wymieniali się jeden po drugim.
- Przez lata wyzwaniem dla PUP-ów była aktywizacja mieszkańców terenów wiejskich. To oni mieli największe trudności w odnalezieniu się w potransformacyjnej rzeczywistości. Czy może Pani powiedzieć, że to się udało?
- W tej materii jest jeszcze wiele do zrobienia. Jest już lepiej, wiele osób podjęło pracę. Jednak są osoby, jak to mówimy, bardzo oddalone od rynku pracy. Tu nie pomoże jedna rozmowa doradcza, ale potrzebny jest cały cykl pracy. Najpierw zawsze trzeba zdiagnozować potrzebę. Nie tylko to, w jakiej firmie dana osoba może pracować. Przyczyny pozostawiania poza rynkiem pracy są z reguły o wiele głębsze. Dotyczą kwestii rodzinnych, osobistych. Ktoś musi takiej osobie pokazać, udowodnić, że można funkcjonować w społeczeństwie inaczej. (...)